Zaprezentowałem punkt widzenia 'normalnego' użytkownika. Przyznaję, że lubię
sobie pooglądać mecze (niepolskich lig - na polską szkoda czasu - smutna analogia
do m.in. tego tematu) i można mnie nawet nazwać kibicem, ale śmiem twierdzić,
że kibic też swój rozum ma.
Wracając do tematu - otóż zapoznałem się już wcześniej z niektórymi dokumentami,
o których Pan wspomina (nawet można zauważyć w moim poprzednim poście odniesienia
do niechlublego 'projektu metodologii') i w niczym nie zmienia to mojego poglądu
na świat (teraźniejszy i przyszły) z tej perspektywy.
Pisze Pan o przyszłych pokoleniach i szkodzie jaką potencjalnie możemy
im sprawić deprecjonując ideę certyfikacji - otóż ja nie mam zamiaru
negować idei - ja neguję środki i sposób, w jaki próbuje się ją
wprowadzić w życie, a już najbardziej boli mnie, że pod płaszczykiem
górnolotnych stwierdzeń polska rzeczywistość skrzeczy: 'kasa, misiu kasa'
(że zacytuję średnio dobrego, ale za to bardzo medialnego byłego trenera
piłkarskiego)
Przytacza Pan 2002/91/EC - OK, dyrektywa jest z grudnia 2002 roku, czyli w momencie
akcesji Polski do UE było wiadomo, że trzeba ją wprowadzić. I co mamy w tej
chwili? Załatwione przedłużenie o 36 miesięcy terminu wejścia w życie. Zaczął
się właśnie 32 miesiąc tego przedłużenia. I co mamy dalej? Zmienione w styczniu
prawo budowlane, nad którego kolejną nowelizacją (po 7 miesiącach, zanim jeszcze
można było w praktyce zweryfikować poprzednią nowelę) już ministerstwo pracuje,
bo nie potrafiło przewidzieć ewidentnych luk w rozumowaniu i logice.
Dodatkowo mamy rozporządzenie, które precyzuje jak będą egzaminowani przyszli (?)
certyfikatorzy. Rozporządzenie raz, że praktycznie martwe, bo zakładające
istnienie czegoś, czego nie ma (o tym za chwilę), a dwa, że pozwalające ministerstwu
na praktycznie dowolne sterowanie 'podażą' certyfikatorów (ogłaszanie terminów
egzaminów czy zatwierdzanie przez ministra wyników egzaminów). Tyle, że nie mamy
najważniejszego - z punktu widzenia praktyki i poprzedniego rozporządzenia -
czyli metodologii. To znaczy mamy projekt rozporządzenia, ale szczerze mówiąc
na miejscu autora spaliłbym się ze wstydu, gdybym choć raz to przeczytał (bo
najwyrażniej autor, czy osoba firmująca to 'coś' nie przeczytała. W innym wypadku
może wysłałaby do korekty ewidentne błędy rzeczowe, matematyczne (z dzieleniem
przez zero włącznie) czy wręcz bezmyślne kopiowanie fragmentów innego opracowania
- nawet odniesień do innych numeracji rozdziałów nie chciało się pozmieniać)
- jak tak wyglądają pozostałe akty prawne w RP, to nie dziwię się, że jest tak jak
jest.
I co wynika z projektu metodologii ? Że najważniejsze (najbardziej rzutujące na
wynik) są 'współczynniki korekcyjne', które twórca rozporządzenia można sobie przyjmować
dowolnie z sufitu (moja teoria spiskowa twierdzi raczej, że z sugestii 'czynników
opiniotwórczych' i argumentów wypełniających kieszeń). Bo jak inaczej nazwać fakt,
że wg metodologii np wyliczona ilość energii potrzebnej do podgrzania 1 m3 wody do 60 C
jest _mniejsza_ niż do 50 C? Bo jak inaczej można nazwać fakt, że nośnik energii pn
'energia elektryczna' ma współczynnik korekcyjny 2,7, czyli ponad dwa razy wyższy niż
nawyższy z pozostałych ?
Co z tego, że ktoś policzy (wg najlepszej wiedzy, zgodnie z algorytmem i z zachowaniem
wszelkich norm) wartości, jak potem otrzymany wynik ma przemnożyć przez 'współczynnik
korekcyjny', dzięki któremu całość leci 'w kosmos', a kupującemu daje obraz
rzeczywistości conajmniej zafałszowany ? Co ma wpisać w zaleceniach certyfikator dla
high-tech budynku ogrzewanego prądem (zaprojektowanego na używanie II taryfy, z wszystkimi
sterownikami i regulatorami pozwalającymi na obniżanie zużycia) - przerzuć się pan
na piec drzewny, to będzie pan miał lepszy współczynnik WZE dla tego domu ?
Śmiem twierdzić, że przykład z autem jest jak najbardziej na miejscu. Przeciętnemu
człowiekowi wartość (5,7 l na 100 km) daje jak najbardziej obraz, który może być
odwzorowany w rzeczywistości. Dodatkowo liczony jest wg norm, które są/powinny być
_powtarzalne_w_jak_największym_stopniu. Dlatego IMHO certyfikaty powinny być liczone
wg _sztywnych_ zasad, by można było porównywać ich wyniki. Klasa energetyczna A, C
czy G dla domu nie mówi w praktyce nic, bo żeby wiedzieć cokolwiek więcej trzeba patrzeć
do obliczeń pośrednich i wyrzucać zbędne 'współczynniki korekcyjne'. To o czym Pan pisze
(negowanie algorytmu z metodologii jako sztywnego odniesienia) spowoduje, że każdy
będzie liczył po swojemu, a wyniki będą kompletnie nieporównywalne i całą ideę trafi
szlag. Jakoś mogę sobie wyobrazić 'kreatywną' twórczość analogiczną do np producentów
sprzętu audio podających moce wyjściowe rzędu 7x100W przy poborze prądu z sieci na
poziomie 200 W (magiczne literki PMPO), albo świetne pasma przenoszenia z podawanym
drobnym druczkiem, że chodzi o zakres +/-6 dB, a nie jak się większość podaje +/-3 dB.
Ceny energii owszem będą rosły, tyle że mają one coraz mniej wspólnego z kosztem jej
wytworzenia/dystrybucji a bardziej jako środek prowadzenia polityki. Tutaj IMHO nasze
państwo także jest 100 lat za murzynami upajając się niezależnością energetyczną
wynikającą z elektrowni węglowych, a nie inwestując (przepraszam za zbyt daleki wniosek -
nie zastanawiając się) w ogóle w alternatywne żródła czy infrastrukturę potrzebną do
opanowania sytuacji, gdy to źródełko wyschnie lub będzie nieopłacalne (co IMHO stanie
się znacznie szybciej niż nam się wydaje, mimo, że jestem ze Śląska).
Dobre jest tylko w generacji bilansów otwarcia, strategii, polityk i tym podobnych
papierów, z których nic nie wynika (albo wynikają oczywistości) - w datowanej na 2006 rok
'Polityce energetycznej Polski do 2025 roku' słowo 'atom' pojawia się 2 (słownie: dwa)
razy na 59 stronach dokumentu. Jak się pytam co to jest za polityka energetyczna, która
nie rozpatruje nawet wykorzystania energii atomowej jako źródła energii uniezależniającej
Polski od dostaw paliw energetycznych z zagranicy (która jak widać po przykładzie Rosji
niekoniecznie ma zamiar traktować gaz/ropę wyłącznie w kategorii 'towar')?
Wracając do wątku certyfikacji - mamy aktualnie (4 miesiące przed wprowadzeniem w życie)
sytuację, że nie wiadomo jak ją wykonywać (wczoraj obił mi się o oczy termin publikacji
metodologii w listopadzie !!!!), a jednocześnie robi się wszystko by zmusić ludzi do
kupowania certyfikatów (nowelizacja prawa budowlanego) przy jednoczesnym ograniczaniu
ilości osób, które taką usługę mogą wykonać (opóźnianie wprowadzenia metodologii). Co
prowadzi do prostego wniosku, że początek roku 2009 będzie okresem żniw dla 'przyjaciół
króliczka' (ten wniosek nie jest tylko mojego autorstwa - proszę poczytać komentarze pod
artykułami, gdzie pojawiają się informacje o certyfikatach - jaki jest ich odbiór społeczny).
Nie ma żadnego PR ze strony branży że jest to potrzebne bo: a, b, c (tu padają merytoryczne
argumenty). Jest tylko informacja, że zmieni to ceny nieruchomości. A jak zmieni, to można
się domyśleć. I będzie tym rządzić 'kasta' uprawnionych, którą chce Pan dodatkowo jeszcze
ograniczać wprowadzając kierunkowość wykształcenia czy ubezpieczenia odpowiedzialności
cywilnej. Dla mnie jest to zła droga ponieważ policzenie certyfikatu w praktyce będzie się
(a raczej powinno) sprowadzać do wprowadzenia do programu komputerowego prostych danych
(powierzchnia, rodzaj ścian, rodzaj okien, temp. stosowanej ciepłej wody, typy żródeł energii
itp - całą resztą powinna zająć się logika oprogramowania - jestem informatykiem i conieco
wiem o procesie tworzenia tego typu aplikacji. Swoją drogą ciekawe kto napisze i rozdystrybuuje
oprogramowanie do certyfikowania w półtora miesiąca od pojawienia się metodologii, no chyba,
że metodologia i soft już są i sobie czekają na 'strategiczny' moment, by reszta naiwnych nie
zdążyła się wyrobić z kursami) niezbędnych do wyliczenia WZE. Do tego IMHO spokojnie wystarczy
ukończenie kursu (podawałem poprzednio przykład z kierowcą - dla mnie certyfikator powinien być
właśnie takim kierowcą, który do prowadzenia samochodu niekoniecznie musi mieć akademicką wiedzę
z zakresu mechaniki, procesów spalania czy termodynamiki).
Co do odpowiedzialności cywilnej i pana przykładu z 'upgrade'm' klasy energetycznej budynku, sorry,
ale taka sytuacja powinna podlegać pod paragraf 'łapownictwo' a nie 'usługa niezgodna ze sztuką'.
Jaki błąd w sztuce może popełnić 'operator maszyny liczącej' certyfikat - wprowadzić okno większe
od ściany (na to nie powinna mu pozwolić logika softu), na której jest? Wprowadzić inny materiał
ściany niż jest w rzeczywistości ? Przecież to powinno 'wyjść' od razu w załączniku do certyfikatu
ze szczegółami obliczeń. Jak dobrze będzie napisane oprogramowanie liczące (oraz co najważniejsze
- jednoznaczna metodologia), to ilość możliwych 'odstępstw od sztuki' będzie dążyła do wartości
minimalnych, a te które się pojawią, powinny być wyłapywane przez rzeczoznawcę majątkowego, agenta
nieruchomości czy nawet samego bardziej 'uświadomionego' inwestora/klienta (też nie 'dyplomowanego'
budowlańca) w ciągu kilku minut analizy dokumentu. Tu znowu analogia do rynku samochodowego - kupując
używane auto większość ludzi kieruje się zasadą ograniczonego zaufania (słynne 'kręcone' liczniki,
'bezwypadkowe', etc) - sprawdza na warsztatach, czy bierze do oględzin 'znających się' znajomych.
Co stoi na przeszkodzie, by tak było z rynkiem mieszkaniowym - przecież kupno używanego mieszkania
czy domu to nie tylko weryfikacja certyfikatu, ale mnóstwa innych rzeczy, które mogą wpłynąć na
koszt (szczególnie jak jest 'do remontu'), bezpieczeństwo (np. stan instalacji elektrycznej), stan
prawny (hipoteki) czy takiej subiektywnej rzeczy jak samopoczucie (np czy nie ma sąsiadującej meliny,
albo hodowli trzody chlewnej). Kupujący, który nie weryfikuje tych rzeczy _przed_ zakupem życia jakim
jest dla niego dom czy mieszkanie, sam w moim skromnym odczuciu prosi się o kłopoty.
Kończąc - w całym tym temacie potrzebne jest ogólne zdrowe podejście do rzeczywistości (i może też ta
'opieka nad przyszłymi pokoleniami'), które charakteryzuje się mądrym i perspektywicznym myśleniem
oraz umiejętnością organizacji dużego procesu - dlaczego nie zostało to wprowadzone etapami:
najpierw proste nieobowiązkowe certyfikaty dla chętnych (dużo by się takich znalazło), którzy
godziliby się na rolę królików doświadczalnych w zamian za np nieodpłatny certyfikat, który byłby
testem praktycznym także dla samych certyfikujących. Potem nowelizacja uwzględniająca zauważone
niedociągnięcia i wprowadzenie obowiązkowych dwóch typów certyfikujących i certyfikatów - prostych
i tanich dla pojedyńczej mieszkaniówki (tj dom jednorodzinny/
mieszkanie w bloku) robionych przez
ludzi po lokalnych kursach oraz skomplikowanych dla przemysłu/administracji/developerów budujących
lokale 'hurtowo' itp robionych przez profesjonalistów po egzaminach państwowych i nawet z ubezpiecz.
od odpowiedzialności cywilnej). Potem kolejna analiza i kolejna aktualizacja rozporządzeń itp.
Tymczasem ze strony ludków takich jak ja, nie widać idei, widać tylko 'parcie na kasę' podpierane
szyderczo wymogami UE i mydleniem oczu, że 'musimy się dostosować, bo Unia wlepi nam kary'. Gdyby państwo
czy branża zaczęła robić cokolwiek 2,3,4 lata temu, to teraz nie byłoby siedzenia z ręką w nocniku,
a odbiór społeczny byłby (znowu analogia do samochodów) taki jak w przypadku nowych wymogów norm emisji
CO2 dla silników spalinowych - nowsze technologie, lepsza efetywność, korzyści dla klientów: zamierzone
- niższe spalanie i niezamierzone -> downsizing -> niższa pojemność - niższe opłaty. Można ? Można !