Jak urzadzalismy mieszkanie po nowobogackich
autor: IwaMaliszewska » 06 sie 2009, 12:25
Do mieszkania po nowomądralskich weszliśmy normalnie, drzwiami. Państwo J., jeszcze przed przeprowadzki zawieruchą zgubili klucze do domku: „diæbeł ogonem nakrył”, jak miała w zwyczaju powiadać pani docent – doktor. Wchodzili przez garaż i „kotłownię”. Dorobienie klucza płaskiego (płytkie otworki różnej głębokości) kosztowało „u producenta” mniej więcej kwotę mojej – miesięcznej renty: około 300 zł. Oczywiście jeśli ma się numer klucza. Bez numeru jest to już kwestia włamania, wielkich zniszczeń czyli kwoty bajońskie. Pancerne wrota, z ryglami, ósmy cud techniki w ciągu czterech sekund udało się otworzyć zwyczajnym scyzorykiem. Stopień trudności otwarcia takiego zamka jest o sześć rzędów wielkości mniejszy od trudności pokonania zamka typu YALE. Cena i jakość były bluffem, a nie rzeczywistymi: to zamki dla nuworyszy. Kompatybilna z całą resztą zamka – sama stacyjka „Mefaza” – nie elegancka z brązu, ale ze stopu ZnAl kluczem typu + (krzyżak) kosztowała tylko kilka z₤ i niewielu to otworzy.
Ślusarz – nauczyciel zawodu w szkole Maćka – miał w zwyczaju dawać zdolniejszym uczniom jakieś kłódki, nietypowe zamki do otwarcia. Od szorowania, darcia pilnikiem, walenia młotem byli ci bezmyślni. Tuż po maturze w korytarzu warsztatów szkolnych złapano Macieja na paleniu papierosa. Większość uczniów paliła, „ćmiki”, ale aromat „przypału” Maćka był podejrzany. Wprawdzie nie „Lucy In Sky With Diamonds”, (bo to się wciera) tylko jakiś skręt. Przyciśnięty do muru Maciej (trochę naiwnie) oświadczył „To Astmosan”. Żal było zdolnego, najspokojniejszego chłopaka dotkliwie karać. Zajął się nim ślusarz. Zaprowadził do nowoczesnego hotelu w budowie. Eksperymentalne zamki wspomagane elektroniką – jednego lokalnym ślusarzom nie udało się otworzyć od samego początku, ale jakiś „pośpieszny” zamontował go i zatrzasnął drzwi. Żal było łamać nową futrynę. Maciek najpierw znalazł, gdzie są ukryte śruby, dorobił specjalne śrubokręty, potem bateryjką od latarki otworzył zamek. Sprawa pakuł przyschła.
Wszystkie trzy klucze od domku – z numerami – niebawem znaleźliśmy w około blisko stu kilogramach brudu pod wycieraczką kratową przed domem. Wkrótce – po cenie dumpingowej – dwóch butelek piwa – prymitywne blachy wróciły do użytku w innym zamku: niemalże po sąsiedzku, w pobliskim sklepie. Pani sprzedawczyk też zgubiła kluczyki do otwierania i usmolony biznes zamknięty czekał zbawcy. Rano tylko chleb a wieczorem piwo i „Wino” tylko sprzedawała na zewnątrz, pod sklepikiem. Klucze do sklepu miały ten sam numer, co maćkowe. Sklepowa wyjaśniła nam, że kilka lat wcześniej na osiedlu przydarzyła się seria usiłowań włamania do domów: otruć i wybudzeń psów o drugiej w nocy, walenie młotem do drzwi o tej porze, zniszczenie lica drzwi, a w ślad po nich ogłoszenia na słupach, i ulotki w skrzynkach pocztowych o specjalistycznych usługach ślusarskich. Kilkunastu ludzi zamówiło usługę. Później pewien przeuroczy, spokojny rzemieślnik z centrum Poznania przychodził „zabezpieczać” drzwi. Nigdy nie „cwaniaczył”, nie wywyższał się. Wystawiał rachunek (bez numeru klucza), wizytówką polecał się na przyszłość. Ale większość mieszkańców zignorowało ofertę: cóż za majątek tutaj trzymam? Telewizor z epoki Gomułki? Na moje, kończące się, życie ktoś będzie nastawał? Niebawem Maciej porozumiał się z dobrym kolegą ze szkoły. Ojciec kolegi był technikiem z „kryminalnej”. (Kumpel Macieja najbardziej zmartwił się martwymi psami.) Kolega ów twierdził, że numer klucza jest numerem chałupnika wytwarzającego podzespoły do zamków w wielkim chińskim koncernie: Wszystkie klucze jednego chałupnika są jednakowe. Dziennie wytwarza około dwa tysiące identycznych zestawów. W wielkim mieście kilka, lub kilkanaście tysięcy mieszkańców ma jednakowe klucze. Rzemieślnicy kupowali je w jednej, rzemieślniczej hurtowni zaopatrującej wielu „fachowców”. Już jej nie ma, a Wasz (lokalny) Arsen Lupin – rzemieślnik–włamywacz ma w swoim warsztacie pewnie dwa tysiące jednakowych zamków, a na świecie znajdziesz miliony jednakowych kluczy. Produkcja takiego stacyjki kosztuje kilkanaście groszy, klucza dwa grosiki. Tylko kołki i sprężynki są z metalu, a czopy zawsze plastikowe. Nawet najgłupszy ślusarz z tej szajki otworzy to: najpierw bierze TRI w strzykawce, a jeśli nie działa, używa małego palnika na propan butan i roztapia plastik. Za tę usługę bierze potem więcej, niż za całe – niby ulepszenie – drzwi. Najdroższe są tryby i rygle. Ale zwróćcie baczność na naiwność gminu. Kupić zamek i klucz od kogoś, kto przychodzi, a potem orientuje się we wszelkich szczegółach, adres. Nawet, gdyby montował zamek unikatowy, to przed zamontowaniem może przerobić go na hotelowy. Nie tylko kluczem przypisanym mu otwiera się, ale i kluczem pokojówki. Niech klient nawet sprawdza innymi kluczami, to nie otworzy, ale klucz pokojówki działa… Jeśli mnie wzywają do otwarcia drzwi, to żądam, żeby dali mi swoją, nowo kupioną, oryginalną stacyjkę, albo cały zamek i wymieniam. A jeśli kopiuję klucze warsztacie, to tylko anonimowo. Nigdy sąsiadom, znajomym. A otwierałem już wielką kasę w banku spółdzielczym. Miałem w zasięgu ręki dwie tony banknotów. Największym zagrożeniem jest tutaj sam „fachowiec”. Dajcie mi adres cwaniaka, to go – k… zaraz wyleczę”. Na pożegnanie kolega dał mi policyjną, ostrzegawczą, ulotkę zatytułowaną „AKWIZYTOR”. Wynikało z niej, że domokrążca jest wybitnie krymino¬gennym zawodem: nigdy nie należy przyjmować oferty takiej pracy. Wkrótce przy ulicy Ł…drzwi pod szyldem „USŁUGI ŚLUSARSKIE PANA WICHŁACZA” (nie pamiętam nazwiska) witały brudem i dużą, kłódką retro, a nie chińskim zamkiem, a z indeksu usług dla ludzkości Poznania (chyba) w trzy miesiące znikły.